wtorek, 20 marca 2012

14

Właśnie wtedy, tej pewnej nocy spotkaliśmy się na zwykłej parkowej ławce. Siedział milczący, z dłońmi złożonymi na kolanach i z kapturem na głowie. Był bladocerzasty, kościsty, miał jaśniusieńkie włosy i oczy koloru nieba, które wiosną przegląda się w najczystszych wodach górskiego strumyka. Nie był wysoki- niższy ode mnie, a przecież mnie także poskąpiono centymetrów. Nie mówił dużo, ale zdecydowanie pięknie potrafił do mnie mówić, z czymś szlachetnym w swoich słowach. Powiedział mi, że tańczy, i że lubi śnieg, oraz że tak jak ja przepada za pisarstwem. Czytał książki, miał kota imieniem Renata, poza tym chciał, żeby śledzie na sznurku czytały jego twórczość i był zachwycony nastrojowością skandynawskich pustkowi, lasów. Rozmowa była zgrabna, przerywana tylko krótkimi oddechami.  Spacer w milczeniu przyjemniejszy niż gdybyśmy mieli mówić o najciekawszych rzeczach. Pomyślałem sobie wtedy, że to musi być wyjątkowy człowiek. Rozmawialiśmy więc, dużo rozmawialiśmy, o wszystkim, co tylko przyszło na myśl. Podczas długich spotkań zadawałem pytania dziwne, ciekawskie  i dwuznaczne, a on odpowiadał i uśmiechał się do mnie. Jego oczy lśniły wówczas jak diamenty rozrzucane rankiem po soczystej trawie w ogrodzie. Palił ze mną papierosy na armatach i wspólnie liczył czerwone auta jadące drogą. Aby dzień był dobry, musiało ich przejechać jeden za drugim co najmniej cztery. Mieliśmy nawet pewną skalę. Uwierz mi, iż czasem to naprawdę się sprawdzało, choć teraz zastanawiam się, czy nie dzięki niezbadanej ludzkiej podświadomości. Mojej i Jego. Bywaliśmy razem w kawiarniach, sklepach, teatrach, kinach, parkach. Razem wszędzie chodziliśmy i jeździliśmy. Opowiadaliśmy historie wczorajsze i dzisiejsze, zaś o jutrzejszych zwykliśmy mawiać niewiele. Obaj byliśmy bardzo spontaniczni. O zmierzchu dwudziestego dziewiątego grudnia dwa tysiące trzeciego roku, siedząc na tej samej ławce, pierwszy raz mnie pocałował. A później zamieszkaliśmy razem.
 Moje serce było na zewnątrz. Od tego czasu jedynym rozstaniem stały się poranne podróże do sklepu. Był to najszczęśliwszy okres długich, wspólnych kąpieli w wannie w naszym kącie, czytania na głos książek wypożyczonych z biblioteki za rogiem, jedzenia razem śniadań na balkonie i przy papierosie, a także milczących spacerów wzdłuż morza. Dni płynęły niczym chmury latem. Raz znikały całkowicie, zatopione we wspólnym czasie, kiedy indziej przysłaniały niebo i były ciężkie, samotne, smutne. Poznawaliśmy siebie, swoje dusze i ciała. Prasowałem mu koszule i kupowałem chabry na wszelkie okazje. Lubił to. Tak, jak ja lubiłem gdy zabierał mnie na spacery do lasu czy na górkę pod psychiatrykiem, gdzie leżeliśmy w trawie patrząc w niebo, albo gdy razem nie przesypialiśmy nocy. Kochaliśmy się w łóżku, w świeżej pościeli, pod materiałowym niebem moskitiery. Zawsze potem zasypiałem na jego nagiej piersi, otulony całym moim światem. Czułem się wtedy lepiej. Czułem, że ktoś mnie pragnie i potrzebuje. Nasza relacja w swoim poplątaniu przypominała kłębek włóczki, którym niesforny kot bawi się pod stołem w kuchni, a jednocześnie była niesamowicie prosta, szczera. Kochałem go tak, jak zawsze pragnąłem kochać, czyli bez wątpliwości. Choć niedługo miał minąć rok od naszego pierwszego spotkania, my poznawaliśmy każdy dzień na nowo.
Lato było wtedy wyjątkowo nieładne, pochmurne i deszczowe. On się cieszył. Lubił deszcz tak samo jak śnieg, dlatego częściej niż zwykle chodziliśmy wówczas do lasu. Ja z parasolem, on bez. Śmiał się ze mnie, gdy nie chciałem wychylić spod niego nosa, gdy jemu chmury obrywały się na głowę. Pewnego razu położył rękę na rączce parasola i popatrzył na mnie wymownym wzrokiem. Jak się pewnie domyślasz, nie oponowałem wobec zawartej w nim prośby. Złożył parasol i położył go na ziemi, po czym jedną moją dłoń położył sobie na barku, zaś drugą ujął we własne. Przysunął mnie blisko siebie, nakazał gestem oprzeć głowę o swoje drugie ramię i sam wtulił się w mokry już sweter na mojej piersi. Był to pierwszy raz, kiedy ze mną tak zatańczył. Stąpaliśmy delikatnie po zielonym parkiecie mchu, lawirując wśród drzew i tuląc się w rytm melodii wystukiwanej przez spadające krople. Rzeczywistość rozpływała się wraz z każdym kolejnym oddechem, szybszym biciem serca, nieśmiałym spojrzeniem w oczy. Nasz wspólny świat znajdował się po drugiej stronie tajemniczej zasłony, która chroniła nas przed wszystkim, czego nie chcieliśmy widzieć.


A później to wszystko po prostu się skończyło.
Czytałem mu biografie, gdy leżał w ohydnej szpitalnej piżamie i wykrochmalonej, twardej pościeli. Ciągle kasłał. Na sali była starsza pani, też z chorymi płucami, która zawsze uśmiechała się na mój widok. Wiedziała. Cieszyła się.
Pewnej nocy oskrzela nie chciały dopuścić tlenu do jego organizmu. Miałem im to za złe. Przecież męczyły go tym od urodzenia, a ostatnio i tak ma wiele problemów! Czy nie mogły sobie odpuścić? Łzy ciekły same.
Dwunastego stycznia dwa tysiące piątego roku zadzwonił telefon. Lekarz powiedział, żebym jak najszybciej przyjechał. Kiedy zdyszany przekroczyłem próg, zastałem salę wypełnioną pustymi łóżkami. Jak się później dowiedziałem, starsza pani także zgasła, poprzedniej nocy we śnie.
 Rak zjadał mu płuca. Zamknął drzwi. Odebrał życie.
Do teraz często odwiedzam dawne szczęśliwe miejsca, pachnące czasami, które odeszły tamtego styczniowego poranka. Stara kamienica, a razem z nią mieszkanie, które kiedyś wynajmowaliśmy, została sprzedana innemu właścicielowi i zburzona. Czasem siadając na armatach marzę, by cofnąć czas. By palony wtedy papieros nigdy nie zgasł. By ulicami jeździły wyłącznie czerwone auta.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz