sobota, 12 stycznia 2013

76: nie powinienem

spójrz
po prostu spójrz jak rośnie
jak ładnie rośnie we mnie
wypełnia każdy pojedynczy por skóry
każdy nerw żyłę tętnicę kość
jak pachnie w wydychanym przeze mnie powietrzu
jak donośnie krzyczy z każdym kolejnym dudnieniem pod żebrami
żałuję
znów brak mi odwagi bo
nie mam już marzeń
pocięto je na kawałki
niczym skórę pod moją lewą piersią
jestem 
choć wiem
nie powinienem

czwartek, 3 stycznia 2013

70: dni niebieskie

Godzina piętnaście minut przed dwunastą w południe, dwudziesty piąty września, podziemia dworca kolejowego.
Biegnę. Co chwile każdą jednakowo długą spoglądam na zegarek, ledwie trzymający się mojego nadgarstka. Tli się we mnie jeszcze niczym niedogaszony papieros nadzieja, że zdążę. Włosy mam w nieładzie, a po drodze gubię jedną z rękawiczek, pędząc już tylko z jedną. Nieprzerwanie i namiętnie potykam się o swoje własne nogi, znikam w zakrętach podziemnego labiryntu, wpadam na innych ludzi. Nie ma nawet mowy, nie dam rady. Jestem za wolny, bez przerwy gubię gdzieś miarowy oddech i właściwą drogę. Łzy ściekają po moich policzkach i czuję, jak skapują z brody. Nienawidzę tego miasta.

Godzina za dwadzieścia trzy minuty trzecia popołudniu, siedemnasty grudnia, mieszkanie.
Siedzę owinięty w koc, w twardym fotelu, z papierosem w dłoni. Robi się ciemno. Słyszę krople deszczu uderzające o to przeklęte miasto, o jego ulice, budynki, miejsca, ludzi i sytuacje. Lubię zimę, jej głębokość, stałość, to skostnienie wszystkiego, co na nią zapadnie. I lubię jej zimno, wpadające do pokoju przez otwarte na oścież okno. Na nisko usytuowanym parapecie stoi popielniczka pełna petów, kilkanaście książek i reszta bałaganu mojego miejsca zamieszkania. Dopaliwszy papierosa, pocieram dłonią o dłoń. Nagły ból kuje mnie niczym wbijana igła gdzieś pod żebrami. Rozbieram się i nagi kładę się do łóżka.

Godzina pięć po czwartej nad ranem, osiemnasty grudnia, mieszkanie.
W pokoju panuje mrok, świat śpi. Chyba tylko ja się budzę. Nie zapalam światła. Włączam telewizor i półmartwy do świtu oglądam telewizję. Dziwne obrazki z ekranu niemal nie dotykają mojego mózgu swoją obecnością, bo zaraz po wyłączeniu blaszanej puszki grubości ostrza noża nie mogę sobie do końca przetłumaczyć, co przed chwilą oglądałem. Trochę później dzwoni telefon, to J. Pyta, czy chciałbym wyjść z nim dziś wieczorem do kina na jakiś nowy film, chyba długo jego i mnie oczekuje. Odmawiam, tłumacząc się silnym przeziębieniem i obolałym gardłem. Gdy się rozłącza, przez dobre kilka minut wsłuchuję się w pisk w telefonie. Wydaje mi się, że po drugiej stronie słyszę jakieś głosy. Odpędzam od siebie tę myśl i rozważam połączenie z psychiatrą, którego wizytówkę dostałem od mężczyzny w metrze. Rezygnuję jednak.

Godzina kwadrans po siedemnastej, dwudziesty pierwszy stycznia, ulica, mieszkanie.
Idąc z uczelni do mieszkania mijam twarze bezimiennych postaci, które na zmianę wykrzywia grymas śmiechu lub płaczu, zdziwienia lub otępienia, zadurzenia lub obojętności. Zimno mi. Zaciskam pasek płaszcza, jednocześnie przyspieszając kroku. W mieszkaniu robię sobie kawę, zamykam okno i opatuliwszy się od stóp do głów kocem, kładę się na łóżku. Tkwię tak przez dłuższą chwilę w zupełnej apatii, gdy nagle rozlega się dźwięk dzwoniącego telefonu. Ledwo wyłapuję owy fakt, nie mam jednak ochoty wstać, więc leżę dalej. Dopiero przy którymś kolejnym nieznośnym pisku aparatu opuszczam mój kokon i podnoszę słuchawkę. Po drugiej stronie słyszę znajomy mi głos, mówiący do kogoś nieznanego mi.
-Halo?
-Halo, to ty?- pyta głos. Uświadamiam sobie wreszcie, iż należy do profesora P., mężczyzny wykładającego jeden z przedmiotów na moim roku. Dziwi mnie, że to właśnie on.
-Dzień dobry, panie profesorze.-odpowiadam.
-Posłuchaj, czy mógłbyś jutro po zajęcia wpaść na chwilę do mnie do gabinetu? Mam ważną sprawę do omówienia.- powiedział dość niepewnie. Wydało mi się, iż musi być to coś naprawdę ważnego, skoro ten spokojny człowiek dzwoni do mnie teraz.
-Oczywiście, panie profesorze. Czy mógłbym jednak wiedzieć, o co dokładnie chodzi?- próbowałem się dowiedzieć.
-O tym jutro. Do widzenia.- uciął.
-Do widzenia, panie profesorze.
Wracam do łóżka i przez resztę dnia myślę o tym, o co może mu chodzić. Nie wiem, czy pójdę jutro na to spotkanie. Nigdy go nie lubiłem. Ma surowy wygląd i sprawia wrażenie bardzo introwertycznego człowieka.

Godzina osiemnaście minut do północy, dwudziesty drugi stycznia, gabinet profesora P., mieszkanie.
Leżymy obaj nadzy na drewnianej podłodze gabinetu, jest mi bardzo zimno. Próbuję okryć się jego ciałem, jednak niezbyt mi to wychodzi. Powiedział mi, że już od dłuższego czasu nie mógł odpędzić swoich myśli ode mnie. Nie miałem nic do stracenia, nie oponowałem, choć jego ciało jest dla mnie kompletnie aseksualne. Skóra w niektórych miejscach straciła już na swej sprężystości, pozostawiając ślady w postaci niewielkich pomarszczeń. Ma tatuaż na lewym przedramieniu, którego w jakiś sposób nigdy nie zauważałem. Jest to niewielka jaskółka w locie. Całkiem mi się podoba.
Po jakimś czasie wstaję, ubieram się i wychodzę. Bez słowa zamykam drzwi. Głośny tramwaj odprowadza mnie niemal na klatkę. Wszedłszy do mieszkania, wyciągam z szuflady nóż kuchenny i za jego pomocą pozostawiam na skórze nadgarstka dwa równoległe nacięcia. Mocno krwawią. Stwierdzam na głos, że całkiem dobrze wyglądają z identyczną resztą. Odczuwam tępy ból w tych dwóch miejscach, który pomaga mi zasnąć.

Godzina za pięć szósta rano, dwudziesty trzeci stycznia, mieszkanie, metro, kawiarnia, sklep, mieszkanie.
Budzi mnie ból głowy, który pulsując niemal rozsadza mi czaszkę. Wstaję, łykam dwie tabletki aspiryny i popijam je szklanką wody. W tym samym momencie zdaję sobie sprawę, jak bardzo schudłem, jak bardzo mało ostatnio jem. Moje i tak mocno wystające żebra można teraz liczyć bez naciągania skóry, bladej i niemal przezroczystej. Kości policzkowe za wszelką cenę chcą ją przebić, a twarz wygląda jakbym był chory na raka. Nie mając ochoty znów spędzać całego dnia w zamknięciu, ubieram się i wychodzę bez określonego celu. Odbywam podróż metrem na dwie najbardziej odległe od siebie stacje, wypijam kawę w jednej z sieciowych kawiarni. Wróciwszy do mieszkania, zastaję je wyziębione i ciemne. Zostawiłem otwarte okno, przez co wiatr zrzucił z parapetu jedyną żywą roślinę tego miejsca. Ziemia z doniczki rozsypała się po podłodze, dywan był brudny. Pod wpływem chwili zdejmuję z siebie wszystkie ubrania i klękam na niskim parapecie. Czuję ziemię pod kolanami, którą brudzą się także moje dłonie. Wyglądam przez okno. Na dole widzę ulicę pełną goniących gdzieś samochodów, chodnik pełen goniących gdzieś ludzi. Przez mój umysł przemyka myśl o skoku. Pragnę poczuć się wolnym, zapomnieć, przestać myśleć, wyzbyć się pustki. Nawet przez tę chwilę znaleźć się w wyższym stanie, w stanie, który dane jest osiągnąć tylko nielicznym. Staję na zewnętrznym parapecie, obserwując jak moje ciało trzęsie się z zimna. Czuję serce bijące jakby oszalało wraz ze mną. To dziewiąte piętro, wiem, że jeśli to zrobię, umrę. Nie uratują mnie. Umrę na miejscu, być może zabiję kogoś jeszcze po prostu idącego po ulicy, nieświadomego. Być może będą to nawet dwie osoby. Na początku września jedną z nich mogłem być ja. Schodząc z parapetu, poślizguję się i upadam na podłogę. Nie mam siły się podnieść, zaczynam spazmatycznie płakać, dusząc się od szlochu. Kiedy w pewnym momencie naprawdę nie mogę złapać oddechu, czuję, że umarłem. Że już od dawna moje życie nie istnieje. Że nie jestem człowiekiem, a cieniem.

Godzina piąta trzydzieści rano, drugi marca, szpital.
Od kilku dni jestem w szpitalu. Moje zarzuty to silne załamanie nerwowe i próba samobójcza. Podają mi jakieś prochy, po których właściwie nie czuję niczego. Nie czuję smaku ohydnego szpitalnego jedzenia, zapachu wykrochmalonej koszuli i pościeli, które są mi obojętne jak wszystko inne. To, że pielęgniarka jest niemiła i bije mnie, gdy nie chcę przyjmować leków. To, że przyjeżdżają rodzice z drugiego końca kraju. Nawet z nimi nie rozmawiam, ktoś wyprowadza ich po kilku minutach. Sporo śpię. Często wyglądam przez okratowane okno, które mam przy łóżku. Słyszałem, że idzie wiosna. Nie wiem tego, nie czuję tego.

środa, 2 stycznia 2013

75: utopia

jestem jednym z tych smutnych drzew
wrośniętych na zawsze w to samo miejsce
z delikatną korą i żylastymi listkami
poskręcanymi gałęziami i melancholijnym spojrzeniem
które gaśnie za namową wyobrażeń
otaczają mnie inne drzewa
milczący towarzysze
ciche anioły bez skrzydeł
z tendencją do zapadania na niewłaściwe uczucia
względem niewłaściwych osób
niecierpliwi cholerycy i chłopcy z głową w chmurach
zbyt otwarci
zbyt egoistyczni
zbyt infantylni
zbyt
kiedy jednak podczas deszczu
któreś z nas złamie za wiele gałęzi
i odejdzie w aksamitach traw
inne opłakują je w cichości serca
jesteśmy jednością